środa, 27 listopada 2013

Zdrowie w kartach, cz. 2


Korzystając z kart tarota, niejednokrotnie trudno oprzeć się pokusie i nie skorzystać z możliwości podejrzenia, w jakim kierunku zmierza nasz stan zdrowia. Pozostawiając sobie odpowiedni dystans, że interpretacja kart to zawsze obracanie się w obszarze pewnych prawdopodobieństw, możliwości, jestem zdania, że warto robić rozkłady na zdrowie. 

Wykluczam naturalnie sytuacje skrajne, gdy w kartach upatrujemy wyroczni i liczymy na odpowiedź celniejszą niż rozpoznanie lekarskie (100% trafności!); to, co „wyjdzie w kartach” traktujemy jako samospełniające się przepowiednie; sięgamy po tarota z wiarą, że za samym rozkładem pojawi się jakiś „cud” w życiu, magiczna odmiana. 

Niekiedy karty potrafią niezwykle celnie pokazać – źródło problemu, stan zaawansowania, perspektywy, najlepszą drogę do wyleczenia. Ale nie zawsze tak jest, czasem trzeba skonfrontować się z faktem, że niewiele określone karty w określonym temacie mówią... lub nie bardzo potrafimy je zinterpretować. W swoim poście omawiam tylko niektóre znaczenia niektórych kart, najbardziej czytelne i wspominane również przez innych. Naturalnie, nie zawsze określona karta oznacza „to i tylko to”. A teraz, do rzeczy...

Takie karty jak Wieża, Demon, 10 Mieczy niemal natychmiast przykuwają wzrok – i nawet jeżeli wcale nie pytamy o zdrowie, gdzieś w tle niejednokrotnie mogą kołatać się myśli, czy na pewno „wyjdziemy cało” z tej historii. Oczywiście tego typu karty mogą nieść bardzo różne przesłanie, w zależności od perspektywy, jaką wyznacza pytanie.

W strukturze ciała Wieża może przedstawiać kręgosłup – a konkretniej problemy z kręgosłupem. Ponieważ sama Wieża oznacza gwałtowny rozpad, w odniesieniu do ciała może sygnalizować wydarzenie o gwałtownym przebiegu – ale niekoniecznie zagrażające życiu! Jako źródło problemu oznacza brak stabilności określonego obszaru, jako wynik może nieść jednak pozytywne przesłanie: usunięcie, zniszczenie patologicznej narośli lub zalegających złogów. Owszem, wraz z innymi trudnymi kartami, pokazała udar, czyli gwałtowne załamanie. Wielokrotnie jednak potrafiła pojawić się na stole na oznaczenie o wiele drobniejszych, lokalnych stanów zapalnych, np. zgorzeli w zębie. Tak jak napisałam jednak wyżej, wobec tego wszystkiego, co chcemy usunąć z ciała, może być stosunkowo dobrym prognostykiem. Stosunkowo dobrym, ponieważ Wieża niesie jednak w sobie gwałtowność, czyli może przy tym towarzyszyć ból lub/oraz zniszczenie nie tylko samego problemu, lecz także okolic, uszkodzenia również zdrowych obszarów. Przejście przez Wieżę może – w konsekwencji – zapowiadać również rehabilitację, okres, w którym naruszona struktura będzie dochodziła do siebie, odnawiała się.

Demon w rozkładach dotyczących zdrowia często niesie informację o stanach zapalnych. Jeżeli pojawia się jako wynik, rezultat, może ostrzegać, że dolegliwość, choroba nie ustąpi (przez długi czas/łatwo), brak poprawy. (Dodam, że w moim subiektywnym odczuciu Demon zdrowotnie – wraz ze swoim aspektem „energetycznym” – oznacza szeroko rozumianą „energię negatywną”, w rozkładach dotyczących ciała ma on dla mnie wymiar również „problemu energetycznego” – choroba, samopoczucie mają swoje źródło poza samym czynnikiem wyzwalającym chorobę lub są stymulowane „czymś jeszcze”.)

W najcięższym wymiarze 10 Buław podparta Demonem okazała się reprezentować nieuleczalny nowotwór złośliwy (ale to połączenie NIE ZAWSZE oznacza właśnie tę sytuację). Te dwie karty obok siebie, w aspekcie zdrowotnym, mogą oznaczać problem uciążliwy i trudny do zaleczenia – dolegliwość staje się pewnym brzemieniem, do tego im dłużej ignorowana, tym może być niebezpieczniejsza, może się pogłębiać.

Sama 10 Buław to karta przeciążenia, np. określonego układu, narządu. Problem pokazany tą kartą kojarzy mi się z dolegliwościami bólowymi przede wszystkim – jest to coś, czego na pewno jesteśmy świadomi, coś nas boli. Ból raczej głęboki, wewnętrzny, nic powierzchownego. 10 Buław często reprezentuje (bolesny) kręgosłup i kości.

Wspomniana przeze mnie 10 Mieczy może obrazować pewne nieodwracalne zmiany w określonym obrębie ciała, blizny (ale nie w znaczeniu jednej blizny pooperacyjnej, co raczej rozległego zdeformowania, np. skóra po oparzeniu). 10-ce Mieczy przypisuje się pewną gwałtowność działania (w przeciwieństwie do karty Śmierci), stąd może ona oznaczać po prostu gwałtowny kryzys zdrowotny, bez precyzowania, o jaki obszar chodzi. Mnie osobiście kojarzy się z wydarzeniem, po przejściu którego zawsze pozostanie pewien ślad, coś, czego nie da się (lub będzie bardzo ciężko) zaleczyć, wyrehabilitować do stanu sprzed zdarzenia. Jednak jako rezultat działań karta ta pokazuje swoje jasne oblicze. Oznaczać może zamknięcie tematu, koniec dolegliwości, usunięcie, zlikwidowanie ogniska choroby. Jak wypalenie rany, aby ją wyjałowić: boli, zostaje blizna, ale tym bolesnym aktem rozpoczyna się proces leczenia. Zwykle przejściu przez 10 Mieczy towarzyszy także stres, który – nawet jeżeli fizycznie nie ma śladu po wydarzeniu, problemie – może tworzyć „blizny psychiczne”.

Nieprzyjemną kartą bólu jest oczywiście 3 Mieczy. Bardzo często oznacza ona fizyczne przecięcia, pęknięcia tkanek – zapowiada więc także operacje i wszelkie zabiegi z użyciem skalpela. Nie zawsze musi to być wielki, poważny problem, a np. poród poprzez cesarskie cięcie lub niewielki zabieg kosmetyczny.

Kartą reprezentującą dolegliwość bólową bywa również Giermek Mieczy. W przeciwieństwie do 10 Buław, kojarzę go bardziej z dolegliwościami powierzchownymi (mam tu na myśli przeciwieństwo bólu o podłożu zwyrodnieniowym, bólu wynikającego ze "zużycia materiału"), ból bardziej kłujący, uciążliwy, ale także irytujący... Może być chwilowy i nie wiadomo, czy przyczyna leży głęboko i jest niebezpieczna dla naszego zdrowia. Giermek Mieczy to może być swędząca wysypka lub ból głowy, coś, co utrudnia odprężenie. W ogóle Giermek Mieczy kojarzy mi się z napięciem ze strony układu nerwowego, dolegliwości wywołane „chronicznym zmęczeniem”, brakiem odprężenia, kiedy nadwrażliwość na bodźce jest podwyższona. Kojarzy mi się także z tzw. bólem migrenowym: przeczołga strasznie, ale to taka choroba, z którą po prostu trzeba żyć...

Pozostając w królestwie Mieczy, 8 może pokazywać zblokowania oraz zrosty. 4 Mieczy to często szpital lub stała kontrola medyczna, Król Mieczy, Królowa Mieczy – lekarz, lekarka. Kapłan może reprezentować w tego typu rozkładach autorytet medyczny, pewien (akademicki np.) sposób leczenia, klinikę – poziom „nieco wyższy” niż rutynowe podejście do problemu. Te trzy karty reprezentują także leczenie konwencjonalne, żadna medycyna alternatywna ;)

Próbując odnieść poszczególne karty rozkładu do określonego stanu zdrowia, warto przyrównywać poszczególne żywioły do możliwych części ciała, narządów i ich funkcji. Przykładowo Kielichy to najczęściej płyny w organizmie lub narządy jakoś związane z tymi płynami. Buławy – kości, mięśnie, motoryka, czucie głębokie, ogólna sylwetka, duże układy. Monety – często pokazywały mi materię w pewien sposób „zamkniętą”, np. nadmiar tkanki tłuszczowej, przemianę materii, guzy, zmiany na skórze. Miecze – przede wszystkim układ nerwowy. Oczywiście, w praktyce raczej trudno oczekiwać takiego uporządkowania, dlatego odczytywanie stanu zdrowia w kartach to zawsze tylko pewien kierunek spekulacji, często niejednoznaczny.


środa, 16 października 2013

Grzyby, wirusy, bakterie...


Ostatnimi czasy chodzi mi po głowie zabranie się za tematykę „zdrowotną” – jak i co wychodzi w kartach. Zbliża się okres jesiennych chłodów, zaczyna się kichanie, kaszel, przeziębienia, grypa. Czas wzmożonej troski o własną odporność jest chyba bardzo dobrym momentem, aby napisać parę słów, w jaki sposób w kartach pokazują się dolegliwości zdrowotne.




Źródłem sezonowego osłabienia samopoczucia są najczęściej wirusy lub bakterie. Uciążliwym problemem bywają także zmiany o podłożu grzybiczym.

W moim przypadku najczęściej – jeżeli w ogóle możemy mówić o pewnej konsekwencji w kartach tarota – Kielichy reprezentują bakterie, Monety grzyby, Miecze wirusy.

Z mojego doświadczenia kartą najbardziej charakterystyczną, reprezentującą kolonię bakterii, jest 9 Kielichów. Klasycznie to karta dobrobytu, sytości, również zadowolenia emocjonalnego. Przenosząc tę symbolikę w obszar mikroorganizmów, kojarzy mi się to z intensywnym namnażaniem w wilgotnym środowisku. W strukturze ciała, karta ta może mówić o bakteryjnej infekcji np. gardła, zatok, lub innych obszarów, które zakażone będą produkowały nadmiar wydzieliny (śluz, żywioł wody). Nieprzyjemne „babrania się” w obrębie naskórka w wyniku infekcji bakteryjnych może również pokazywać 4 Kielichów.
5 Kielichów to już rozkład, gnicie – w obrębie ciała może oznaczać problem, którego rozwiązanie wiąże się z koniecznością „udrożnienia”, dostępem do świeżego powietrza.
Pozwolę sobie napisać jeszcze o 3 Kielichów. Chociaż nie pamiętam, aby ta karta pokazała mi omawiany problem, kojarzy mi się ze stanem, kiedy bakterie nie zdominowały środowiska, lecz je współtworzą. Ten wpływ może być korzystny lub niekorzystny, w zależności od pytania i kontekstu kart otaczających. To może być korzystna flora bakteryjna jelit (którą również pokazywała 9 Kielichów), wspomagające pracę układu trawiennego probiotyki, ale też szkodliwa spółka radośnie rozwijających się mikrobów.

Tak jak bakterie najczęściej pokazują mi karty z żywiołu wody, tak grzyby reprezentuje, z mojego doświadczenia, żywioł ziemi – Monety. Nie wiem, czy istnieje jakaś tradycja, klasyfikująca tego typu mikroorganizmy do żywiołów... Ja chciałam zaproponować taką :) Jest to dla mnie niezwykle spójne, uniwersalne. Nieprzyjemny zapaszek stojącej wody to zwykle zasługa rozwijających się tam, m.in., bakterii – natomiast zapach pleśni, to zapach najbardziej kojarzący się właśnie z ziemią (żyzna ziemia jest ich pełna). Przynajmniej mi...

Rozwój infekcji o podłożu grzybiczym pokazywały mi 3 Monet, 6 Monet, 8 Monet, Giermek Monet, As Monet...

Z wirusami sprawa ma się niewątpliwie mniej klarownie, myślę, że wiąże się to z tym, że jednak wirusy są szczególną formą mikroorganizmów. Nie tworzą kolonii, nie namnażają się w taki sposób jak bakterie czy grzyby, jednocześnie na pewien biologiczny sposób są bardzo „przebiegłe”... Są czymś na kształt czystej informacji, która szuka „okazji”, aby się powielić. Do tego w obrębie wirusów jest bardzo duże zróżnicowanie, wymagają „indywidualnego rozpracowania”. Jak dla mnie – sama esencja Mieczy.
4 Mieczy, 6 Mieczy, 7 Mieczy pokazały mi się w kontekście tematyki wirusowej. Co ciekawe, samo zakażenie w różnych przypadkach ujęły karty Giermka Mieczy, Króla Mieczy i Królowej Mieczy – z jednej strony wniknięcie do ciała drogą oddechową, z drugiej, być może – jednostkowy niemalże charakter „złapanego wirusa”.

Oczywiście, w każdym z robionych przeze mnie rozkładów pokazywały się również inne karty.

Na zakończenie chciałam jednoznacznie podkreślić, że naturalnie na podstawie kart (tylko i wyłącznie) nie można wyrokować o naturze dolegliwości. Powyższy wpis nie jest propagowaniem stawiania sobie diagnoz dotyczących zdrowia w oparciu o karty tarota.

Wyizolowane przeze mnie tendencje, które zaobserwowałam w swojej pracy z kartami, mają posłużyć jako inspiracja do głębszego spojrzenia na uniwersalny język tarota, w którym potrafi odbić się rzeczywistość nie tylko w makroskali, ale też mikroskali :)


poniedziałek, 16 września 2013

Od chęci do konieczności


W jednym z poprzednich postów na moim blogu opisywałam, jak widzę tarotowych Kochanków.

Dzisiaj chciałam przenieść się nieco głębiej, w przestrzeń sygnowaną kartą Diabła. Nie jestem pierwszą osobą, która zauważa pewne podobieństwo w graficznym przedstawianiu obu kart: arkanów VI i XV. Owo podobieństwo najsilniej chyba wyeksponowane jest w talii Rider-Waite’a: w centrum postać anioła lub diabła, z jednej strony kobieta, z drugiej mężczyzna. Jednak również na XV-wiecznej talii Viscontich na obu kartach można dostrzec podobieństwo schematu. Na karcie Kochanków kobieta i mężczyzna podają sobie dłonie, na karcie Diabła kobieta zdaje się wyciągać rękę do mężczyzny, lecz ten ma dłonie związane za plecami. Mężczyznę i kobietę łączy sznur.

W moim odczuciu to podobieństwo przedstawienia Kochanków i Demona (tj. Diabła) wyraża również pewne podobieństwo na poziomie energii, o jakich mówią. Przede wszystkim obie karty wyrażają dla mnie taki sposób oddziaływania, który nazwałabym jako „ściągający”, prowokujący bliskość, kontakt.

W aspekcie pozytywnym będzie to kontakt oparty na przyjemności i sprawiający radość – energia nie obciążająca nadmiernie. Spotkanie tego, co cieszy, daje radość.

W aspekcie negatywnym będzie to „ściąganie” ku wydarzeniom, których najczęściej wolelibyśmy uniknąć. To również nałogi, toksyczne relacje, nieumiejętność opanowania własnych słabości.

Demon sugeruje relacje niełatwe, w których trudno o czyste intencje. Podleganie przez długi czas wpływom sygnowanym przez tę kartę bywa zwykle wyniszczające – pod różnym względem: psychicznym, fizycznym. Demon często pokazuje pożądanie – nieopanowane pragnienie kogoś, czegoś. Kiedyś Olkacool na swoim blogu napisała, że Demon to energia, która pokazuje pragnienie, pożądanie niezrealizowane, niezaspokojone. Bardzo podoba mi się jej myśl. Jest to bardzo trafne spostrzeżenie, ale nie mogę się powstrzymać od przemyślenia tematu z własnej perspektywy. Otóż w moim odczuciu Demon potrafi także pokazać uleganie pragnieniom – problem jednak leży w tym, że wcale nie musi iść za tym poczucie zaspokojenia, uczucie szczęścia.
Na tym poziomie mogę zgodzić się ze znaczeniem Kochanków jako karty wyboru - możliwości podjęcia świadomej decyzji: "chcę/nie chcę", w przeciwieństwie do treści wyrażanej przez Demona. Demon często pokazuje pragnienia, spod których nie potrafimy się wyzwolić. Możliwość wyboru, „wolna wola” zostają zdominowane przez zewnętrzne lub wewnętrzne zniewolenie.

Podsumowując, obie te karty mają dla mnie bezpośredni związek z karmą, z karmicznymi relacjami, wydarzeniami wynikającymi z minionych, zapomnianych wcieleń. Karta Kochanków jest dla mnie „dobrą karmą”, karta Diabła to dla mnie „zła karma”. W karcie Kochanków przeważają dobre intencje, w złej karmie ujawniają się toksyczne skłonności i zależności. W obu jednak wypadkach „spotykamy wydarzenia” (lub ludzi), z którymi coś nas łączy, które (wydarzenia) lub którzy (ludzie) zostali „ściągnięci” do naszego życia. W obu przypadkach energia jest podobna, jedynie w Kochankach to spotkanie odbywa się na równych prawach, z poszanowaniem drugiego, w karcie Diabła to „spotkanie” rzadko odbieramy jako przyjemne, twórcze – odbieramy natomiast jako presję. W Kochankach ważną rolę odgrywa nasza chęć, w Diable czuć ucisk przymusu. W Kochankach możemy, ale nie musimy, nikt nas nie przymusza, czujemy ciągle radość, pozytywne emocje – z Diabłem w tle doskwiera zazwyczaj niemoc, niemożność zmiany zaistniałej sytuacji, bezradność, bezsilność, zdominowanie.

W Kochankach czasem kogoś lubimy, nawet nie wiemy dlaczego – od razu. Od razu łatwo nam się rozmawia, czujemy pokrewieństwo, bliskość. W Demonie potrafimy się nagle zafascynować kimś lub czymś, nie umiemy się oprzeć, z jakiegoś powodu pragnienie przejmuje nad nami kontrolę.


22.09.2013.
Magda w swoim komentarzu zwróciła uwagę, że oryginalny Diabeł z talii Viscontich zaginął, a jego obecny wizerunek to współczesna stylizacja, pasująca do reszty talii. W obliczu tego faktu nie mogę powoływać się na tę talię jako ilustrującą omawianą przeze mnie zależność :)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Umysł we mgle



Istnieje pewna grupa kart, które, częściej niż inne, symbolizują szczególny rodzaj świadomości. Mam tutaj na myśli psychiczne „oddalenie się od rzeczywistości”, niezależnie od przyczyn tego stanu.

Najczęściej tymi kartami są 7 Kielichów, Wisielec, Księżyc, ale w moich rozkładach bywały to również figury z dworu Kielichów (Rycerz, Królowa, Król).
7 Kielichów najczęściej bywa określana kartą marzeń, oderwania od rzeczywistości, śnienia na jawie, zatrzymania. Niewątpliwie potrafi pokazać pochłonięcie przez świat fantazji. Energia, reprezentowana tą kartą, w swoim być może najbardziej skrajnym przejawieniu pokazywała mi sposób postrzegania przez niemowlęta oraz osoby z głębokim upośledzeniem umysłowym. W jednym i drugim przypadku człowiek jest całkowicie zależny od otoczenia, nie jest zdolny prawidłowo, w pełni odbierać i reagować na świat zewnętrzny. Interpretowanie świata, rozumienie go i świadoma, kontrolowana interakcja z otoczeniem są bardzo zredukowane. Postrzeganie, charakteryzowane 7 Kielichów, może być nieuporządkowane, nietrwałe, bez wewnętrznej celowej motywacji. Taki człowiek może wydawać się niezainteresowany otoczeniem, ale może łączyć się to z niemożnością, nieumiejętnością odbierania go, co również prowadzi do zanurzenia się w wewnętrzny świat.

Co więcej, świat odbierany narzędziami nie w pełni rozwiniętymi staje się zniekształcony, nieprawdziwy.
7 Kielichów to swego rodzaju aktywność umysłu odciętego od pięciu zmysłów (deprywacja sensoryczna) lub umysłu, który ma trudności z interpretowaniem informacji napływających z tych zmysłów. Nadrzędną rolę odgrywa motywacja emocjonalna, bardziej prymitywna od intelektualnej dedukcji. 7 Kielichów to swoiste zaprzeczenie patrzenia perspektywicznego, ukierunkowanego, celowości dążeń.

Z racji tego, że bodźce zewnętrzne są jakby wytłumione, a odbiór świata zniekształcony, karta bardzo silnie kojarzy mi się z symbolicznym łonem matki – świat, który przenika do kształtującej się dopiero świadomości jest zdeformowany, brak ukształtowanych wyobrażeń, jawa i sen są sobie bardzo bliskie.

Zanurzenie w marzeniach, nierealna ocena sytuacji wydają się jedynie odległym przejawem tej energii.

Nieco inny wydźwięk niesie ze sobą Wisielec, który również, jak najbardziej, potrafi pokazać „oderwanie od świata”. Jednakże „nieprzytomność” Wisielca w moim odczuciu bazuje na nieco innym podłożu niż w przypadku poprzedniej karty. Tamta wiązała się z rozmyciem, brakiem jednego kształtu; w tej świadomość własnego „ja” jest bardzo ważna. Wisielec wraz ze swoim „ja” wychodzi poza rzeczywistość otaczającą, jest przytomnością innego stanu świadomości, jest patrzeniem „poza i ponad”. Często pokazuje ludzi głęboko lub długotrwale będących pod wpływem środków zniekształcających świadomość (narkotyki, alkohol, leki). To, co odbiera taka świadomość jest inne od tego, jak określony stan widzi większość. Wisielec może określać fizyczne unieruchomienie, podczas gdy umysł jest sprawny. Oczywiście, ta karta również bardzo często pokazuje sytuacje utraty przytomności, stany bliskie doświadczenia śmierci lub... rozwijający się płód. To, co wydaje mi się jednak nadrzędne, to przenikanie „między wymiarami”, które jest charakterystyczne dla tej karty. Wisielec nie określa jakości „żywotności”, ale przedstawia energię bardzo transcendentną, przenikającą – w moim odbiorze tej karty symbolizuje ona zawsze złożoną świadomość, która wcale nie musi w pełni wyrażać się poprzez biologiczne ciało. To karta „ducha”, nie związanego z przestrzenią i czasem. W codziennym życiu przyjmowanie energii Wisielca może oznaczać sądy, oczekiwania, opinie zupełnie oderwane od rzeczywistości. I to wcale nie dlatego, że są same w sobie niedorzeczne – intelektualnie można nie mieć im nic do zarzucenia, mogą być wręcz nadmiernie przeintelektualizowane, jednak rozmijają się z przestrzenią, do której są kierowane. Chodzi o zjawisko rozdźwięku między jednym a drugim, nie ma tutaj zrozumienia, harmonii. Wisielec ma zawsze w sobie coś z innej rzeczywistości, niewidocznej dla punktu odniesienia.

Jeszcze inną energię wnosi Księżyc. W moim odbiorze tej karty zdecydowanie bliżej mu do 7 Kielichów niż Wisielca. W przeciwieństwie jednak do 7 Kielichów, Księżyc niesie także niepokój, zagubienie, niepewność – których raczej nie ma w 7 Kielichów. Świadomość w 7 Kielichów nie jest obciążona poczuciem izolacji, akceptuje ten stan. „Ja” opisywane kartą Księżyca odczuwa natomiast „dziwność” – można powiedzieć, że „ja” jest przytomnym obserwatorem; problemem jest zniekształcona percepcja, w wyniku której świat zewnętrzny traci swoją realność, stałość, pewność. Stąd Księżyc potrafi często przedstawiać nie tylko świadomość podczas snu, lub po prostu sen, lecz także choroby psychiczne, zwłaszcza te, które nękają chorego chronicznym niepokojem i lękiem.

W moim odczuciu to również karta jungowskiego Cienia z jednej strony, z drugiej konfrontacji świadomego „ja” z owym Cieniem. Nie jest to jeden lęk przed czymś – to brak wiedzy i nieznajomość własnych lęków, których istnienia, przyczyn, powodów „ja” może nie być wcale świadome, lub świadome w niewielkim stopniu. To pewna przestrzeń (wewnętrzny wymiar), nad którą świadomość nie ma kontroli, rządząca się własnymi prawami, wobec których racjonalne świadome „ja” staje się bezsilne, zagubione. Symbolicznie Księżyc kojarzy mi się z dzikim, niebezpiecznym lasem, opisywanym w ludowych baśniach. To w lesie bohaterowie spotykają fantastyczne i baśniowe postacie, które nie występują w społecznościach ludzi. Tak też widzę świadomość opisywaną kartą Księżyca – pojawia się napięcie, obawy, to, co naokoło, jest wielką niewiadomą, której świadomość nie rozumie, nie zna.
Świadomość sygnowana kartą Księżyca przeczuwa lub w pełni zdaje sobie sprawę ze zdeformowania rzeczywistości, którą obserwuje. W przeciwieństwie do 7 Kielichów, mogą dochodzić poczucie braku oparcia, bardzo silne napięcia emocjonalne. Sprowadzając obie do prostego porównania: 7-ce Kielichów bliżej do idyllicznego świata marzeń, Księżyc natomiast to nawracające, niezrozumiałe, często niepokojące wizje, które trudno zrozumieć i zracjonalizować, sny z przesłaniem, znaczące. Księżyc oznacza niezrozumienie i zagubienie, 7 Kielichów – rozpłynięcie się, rozproszenie.

Co do figur z dworu Kielichów, przedstawiają one przede wszystkim koncentrację na emocjach, uczuciach, przeczuciach, intuicyjnych wrażeniach – najbliżej im do intelektualnej niejednoznaczności, błądzenia myślami, łatwo ulegają wrażeniom, nie mają problemu z zaakceptowaniem czegoś tylko na podstawie wiary lub domysłów. Stąd też w tej karcie lubią się pokazać osoby, które chociażby tylko w danej sytuacji zmieniły stan świadomości, np. pod wpływem alkoholu.

piątek, 26 lipca 2013

Recenzja książki Jana Witolda Suligi "Tarot. Systemy Wróżebne"


Od jakiegoś czasu zbieram się za napisanie recenzji sześćdziesięciostronicowej książeczki Jana Witolda Suligi pt. Tarot. Systemy wróżebne. W tej serii ukazały się jeszcze dwie podobne objętościowo broszurki, opisujące arkana małe i duże w tarocie (również tego samego autorstwa).

Prawdę powiedziawszy, nie bardzo wiem, do kogo jest adresowana ta książeczka – dla chcących poznać tarota, nauczyć się rozkładów, osób całkowicie zielonych w temacie? Dla osób, które znają znaczenie kart, a teraz stają przed decyzją – brać się za to czy nie? Dla ludzi, którzy chcą zarabiać jako tarociści? To ważne, ponieważ książeczka bardzo silnie pretenduje do roli przewodnika – dosłownie – w praktycznym wykorzystaniu tarota. Ale też układ treści zdaje się sugerować, że z tego miejsca jeszcze daleko do interpretacji kart i rozkładów, tutaj dopiero zajmujemy odpowiednie miejsce przy stoliku, tarocista i klient, naprzeciwko siebie („takie usytuowanie jest zdecydowanie lepsze niż sadzanie go obok siebie, co czyni relację z nim nadmiernie intymną”). Omawiana pozycja bardzo silnie precyzuje, kim powinien być tarocista, kim nie powinien być, jak należy się uczyć interpretowania rozkładów, jaka postawa jest właściwa, jaka niewłaściwa, mowa jest także o konsekwencjach i obciążeniach, a nawet, prawie, powiedziane jest jak to wszystko działa, nie mówiąc jednak do końca, jak działa...

To, co przede wszystkim uderza, to niepochwalanie, a wręcz zakaz robienia rozkładów samemu sobie. Jeszcze potrafię zrozumieć, że odradza się kładzenie kart typu: „zobaczmy, co mnie czeka w tym roku”, „zobaczmy, jak rozwinie się dla mnie ta sprawa”, „zobaczmy, lepiej wybrać propozycję X czy Y” itd., z tego względu, że – jak powtarza wielu – można być nieobiektywnym, czytać karty życzeniowo, rozkładać je życzeniowo, przenosić własne lęki i nadzieje… Ale w moim odczuciu – w trakcie poznawania kart, uczenia się znaczeń, w trakcie praktycznego obcowania z tym narzędziem – nie korzystanie z kart i nie weryfikowanie ich znaczeń w obrębie swojej rzeczywistości (czyli swojego życia), to jak nauka chwytów gitarowych w powietrzu.

W książeczce opisane są dwa sposoby „zdobywania szlifów” w dywinacyjnej praktyce: rozkłady robione klientowi i rozkłady robione klientowi, którego sobie wyobrażamy, nieistniejącego. Tarot jako narzędzie służące samopoznaniu, pracy ze sobą – zupełnie nie istnieje. Samodzielna nauka wróżenia według przewodnika powinna wyglądać następująco: „(...)mieszamy karty, zbieramy, przekładamy na trzy części od siebie i składamy w tym samym kierunku tak, jakbyśmy mieli komuś wróżyć przez telefon lub skype. Bierzemy pierwszą kartę z wierzchu i odkrywamy”. Nie stawiamy żadnego pytania, ale „wymyślamy sobie tego, komu wróżymy”, po czym szukamy w kartach problemu, z jakim ów klient do nas przyszedł oraz interpretujemy z dalszych kart odpowiedź. Pierwszy raz spotkałam się z tak osobliwą metodą poznawania tarota. To, co bardzo nie podoba mi się w takim podejściu, to sprowadzanie tarota do roli jednoznacznie usługowej, co jest z kolei bardzo wyraźnym celem autora (rozdział Wróżbiarstwo jako usługa). Adept, który pragnie uczyć się korzystać z kart zgodnie z instrukcjami przewodnika, od samego początku traktuje siebie jako „operatora narzędzia”. Ów adept sam w sobie być może ma dar (oby), ten dar może więc wykorzystać z pożytkiem dla klienta i zyskiem finansowym dla siebie.

Bardzo zaskoczył mnie taki sposób naświetlenia, co z kartami, dołączonymi do książeczki, można robić. Sześćdziesiąt stron (w tym kilka ilustracji) to niewiele, ale też nie sądzę, żeby to ograniczenia wydawnicze narzuciły właśnie taki styl przekazu. Całkowite odrzucenie kierunku pracy z kartami dla samego siebie jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe, co więcej – wypacza w moim oczach w ogóle sens korzystania z nich! Z całej broszurki najdobitniej dociera do mnie fakt, że z tym tarotowym ogniem trzeba umieć się obchodzić, nawet niewielkie odstępstwo od przekazywanych zaleceń grozi niebezpieczeństwem, a tu jeszcze trzeba mieć na uwadze klienta i jego problemy.

Kolejnym kontrowersyjnym punktem są dla mnie uzasadnienia określonych stanów rzeczy, np. kiedy tarocista czyta karty jedynie w pozycji prostej, pomijając odwrócone: „Jest to błąd wskazujący na to, że drzemie w nich [tj. w takich adeptach] przesądne przekonanie, iż odwrócone karty wieszczą nieszczęścia i są – że tak powiem – złe”. Aprioryczna sentencja podana laikowi nie tylko tworzy błędne przekonanie, że kart nie odwraca się ze strachu, ale także dyskretnie podnosi autorytet tego, który odwraca.  W tym samym tonie można znaleźć bardzo wiele uwag i zdań, np. na temat przekładania. Karty, jak podaje Suliga, przekłada się w określonej kolejności, od siebie na zewnątrz, w stronę klienta: „Ruch przeciwny oznaczałby, że tarocista wróży samemu sobie”. Wśród tego typu zdań i wyjaśnień najsilniej poruszyło mnie poniższe wytknięcie: „Drugą tego przyczyną [wprowadzenia „mentalnego wirusa” do umysłu klienta, wpłynięcia na jego podświadomość] bywa składanie lub tasowanie tarota wizerunkami skierowanymi w stronę klienta (klient zauważa arkan Śmierć i podświadomie uznaje, że niedługo umrze). Jest to zachowanie nieprofesjonalne, niestety nagminne, podobnie jak wiara, że karta, która wypada w trakcie tasowania, coś znaczy”. Nie rozumiem zupełnie przekonań, na jakich Suliga opiera swoje pouczenie, ale bardzo nie podoba mi się mieszanie w ów wywód określeń nieprofesjonalny, niestety, wiara. Dodam, że poradnik nie precyzuje, jak należy się zachować, kiedy karta Śmierci pojawi się na stole, w rozkładzie.

W moim odczuciu, system wróżenia tarotem prezentowany przez Suligę jest niewiarygodnie sztywny, ortodoksyjny, ograniczony. Pełen wewnętrznych reguł, które i być może są oczywiste dla „profesjonalnych wróżów”, lecz niewiele wnoszą w istotę korzystania z kart i interpretowania ich , a sam sens owych reguł i obostrzeń jest mocno wątpliwy.

Podsumowując – książeczka Tarot. Systemy wróżebne była dla mnie zaskakującą lekturą. Mimo mojego szacunku do Jana Witolda Suligi i jego wiedzy, potwierdziło się niestety dawne odczucie, że z opracowaniami jego autorstwa nie jest mi po drodze. Ale z drugiej strony – cieszy mnie fakt, że taka publikacja się pokazała, czas poświęcony na przeczytanie na pewno nie uważam za stracony. Osobom interesującym się kartami i wróżeniem polecam, chociaż od siebie mogę dodać – z dystansem do rad.

wtorek, 25 czerwca 2013

Kochankowie – trudna decyzja


Tytuł jest lekko przewrotny- chcę napisać o moim rozumieniu tej karty, z którą wiążą się pewne niejednoznaczności. Mój tekst nie jest polemiką z rozumieniem tej karty przez innych tarocistów – jest prezentacją mojego punktu widzenia, rozumienia tej karty.

Tą niejednoznacznością jest aspekt decyzji, wyboru, przypisywany Kochankom. Niektórzy go widzą, i tak rozumieją tę kartę (+ inne znaczenia), inni traktują ją wyłącznie jako, mówiąc najzwięźlej, kartę zaślubin, połączenia.

Pisząc na samym początku właściwą tezę, ujmę to krótko. Kochankowie nie przedstawiają dla mnie wyboru między dwiema drogami (albo-albo). Kochankowie (w moim rozumieniu) mogą przedstawiać otwarcie się nowej drogi, oferty, z której skorzystamy lub nie (albo wkroczę na nią, albo zostanę tu gdzie jestem). Niby niewielka różnica między pierwszą a drugą opcją, ale w moich oczach zmieniająca bardzo sens.

Ten sens – nowych możliwości wynikających z połączenia – widzę w pierwszych taliach: Viscontich (w dwóch wersjach), w talii d’Este... Również w pierwszej „kupnej” talii, z którą pracowałam (Universal Fantasy Tarot) VI arkan przedstawia po prostu wtuloną w siebie parę. Owszem, kiedy poznawałam karty, spotkałam się również z przypisywaniem Kochankom dylematu. Janusz Wilczewski w Karcianych wróżbach pisał: „Pożądanie i prawo, czyli dwie drogi (z jednej trzeba zrezygnować), a więc prawo wyboru a i zarazem pierwsza strata na tej drodze. Wyboru należy dokonać na drodze intuicyjnej. Symbol inspiracji, przeczuć, domysłów”.

Poniżej moje widzenie karty Kochanków i mój kierunek interpretowania tej karty, jej znaczeń.

Przede wszystkim jest to dla mnie karta „pomyślnych wiatrów”, sprzyjających wpływów, korzystnych okazji. Dobre, życzliwe gesty, zwłaszcza ze strony jednej, określonej osoby (chociaż może też być to grupa). Chęć nawiązania kontaktu (o życzliwym charakterze), chęć współpracy, współdziałania, wszelkiej wymiany, w której obie strony traktowane są równo. Stąd też często karta ta w aspektach zawodowych potrafi pokazać spółki, wspólników, partnerów kierujących wspólnym przedsięwzięciem.
Czy Kochankowie są kartą wielkiej, głębokiej miłości? Sama karta zdecydowanie nie jest taka jednoznaczna w tym temacie. Ale w oparciu o moje doświadczenie mogę powiedzieć, że często osoba, o którą pytamy, pokazująca się w tej karcie, jest otwarta uczuciowo, emocjonalnie, chętna na flirt, chętna na wspólne przebywanie razem, często w jej zachowaniu można dostrzec oznaki zainteresowania. Symbolicznie taka „wyciągnięta ręka”. Jestem chętny do zacieśnienia naszej znajomości, chcę z tobą spędzać czas, jestem lub chcę być twoim przyjacielem.
Kochankowie potrafią pokazać relacje, z których nic poważnego nie wyniknie na przyszłość. W moim odbiorze to przede wszystkim karta sprzyjającego czasu, dobrego momentu, by działać, to sprzyjające okoliczności. Kochankowie to dla mnie zaproszenie, okazja do „nowej jakości”, jeśli skorzystamy z tej okazji, mamy możliwość stworzyć coś nowego, nową relację, nowy pomysł – wspólnie z drugą osobą lub w określonym środowisku w grupie.
W rozkładzie zawodowym, w pytaniu o nową pracę, co może oznaczać karta Kochanków? Według wielu wybór, między np. nową pracą a starą. W moim odczuciu – jeżeli karta reprezentuje to nowe miejsce do którego chcemy trafić, po pierwsze jest bardzo duża szansa, że pracę dostaniemy, a przede wszystkim – że zostaniemy dobrze odebrani przez osobę rekrutującą. Mamy kogoś nam przychylnego w tym miejscu. Jeżeli nasze pytanie dotyczy tylko przebiegu rekrutacji/rozmowy kwalifikacyjnej, osoba, z którą rozmawialiśmy, dobrze nas odebrała, jednak nie przesądza to jeszcze o tym, że pracę dostaniemy.
W pytaniu o to, jaki będzie miesiąc lub okres czasu, karta Kochanków może reprezentować – poza okazją poznania kogoś, również czas pomyślnych, sprzyjających nam wpływów. Spotkanie przyjaciół, duża bliskość emocjonalna, ciepło emocjonalne. Możliwości pozytywnego załatwienia spraw, które wcześniej były uciążliwe.

czwartek, 6 czerwca 2013

Pogoda pod Kapłanką

Pogoda w tym roku nie rozpieszcza. Najpierw długa zima, potem zimna wiosna i pochmurne początki lata. Czerwiec zaczął się deszczem i zagrożeniami podtopień – oraz powodziami w zachodniej Europie.

Aura ostatnich dni pokazała mi się w karcie Kapłanki:
- przeważa żywioł wody: na niebie grube, ciężkie chmury; nie ma ulewnego, gwałtownego deszczu, który nagle lunie i za chwilę znów jest ciepło (ogień wody); z chmur na niebie pada albo równy, monotonny deszcz albo mżawka, przy której nie wiadomo – brać parasol czy nie...; w powietrzu cały czas czuć wilgoć, ziemia jest nasiąknięta wodą, miękka, poziom wody w rzekach wyższy;
- temperatura średnia, około 15 stopni, nie ma skrajności; przez cały dzień utrzymuje się na podobnym poziomie;
- temperatura i deszcz skłaniają do „zakrywania się”, „chowania” – kurtki, kaptury, swetry, parasole; chociaż zbliża się lato, nie pokazujemy ciała tylko ukrywamy się pod odzieżą; nie chce się spędzać czasu na powietrzu – lepiej gdzieś się ukryć, np. w kawiarni, lub zostać po prostu w domu;
- chociaż zbliża się sezon, nie chcemy w tym czasie wydawać pieniędzy (imprezy związane z coraz piękniejszą pogodą, wymiana garderoby na letnią, „odświeżenie wizerunku” na lato), „nic się nie chce”, zastój jeśli chodzi o „biznes sezonowy”;
- dzień jest ciemny, zła widoczność (chociaż w tej chwili u mnie nie ma mgieł, myślę, że Kapłanka również doskonale oddawałaby i ten aspekt wilgoci);
- niebo stalowe, ciężkie;
- senność w powietrzu, brak energii;
- pogoda w tym czasie Kapłankowym jest stabilna, taka sama była i zapewne przez kilka następnych dni będzie – myślę, że ten aspekt pewnej trwałości, status quo jest dosyć istotny – z tego można wywnioskować drugą informację, o swoistym bezpieczeństwie takiej pogody; Kapłanka nie niesie w sobie informacji o gwałtownych zmianach, nagłych stratach itd. – więc rzeka, mimo wysokiego stanu, jednak nie wyleje, piwnice nie zostaną podtopione, tama nie puści nagle itp.;
- brak burz i porywistego wiatru;
- dobry czas na refleksje, wewnętrzne podróże (też te stymulowane książką lub filmem), poddawanie się wewnętrznemu nastrojowi, oddawanie się marzeniom, pracy wzbogacającej wnętrze;
- raczej niekorzystny czas dla osób depresyjnych, przybitych, zagubionych – Kapłankowa aura może potęgować niepokoje, pytania, wątpliwości;

Tak bym widziała tę Kapłankę w aspekcie pogodowym, która zatrzymała się przez kilka dni nad moją okolicą :-)

Na szczęście pogoda już się przełamuje, druga połowa czerwca ma być przyjemniejsza (oby w całej Polsce) :-) Tego sobie i wszystkim życzę :-)

niedziela, 2 czerwca 2013

Jaki jest ideał tarocisty?

Nie znam jednej dobrej odpowiedzi na to pytanie, ale na pewno warto chwilę pomyśleć nad jej poszukaniem.

W moim odczuciu inaczej wygląda robienie rozkładu drugiej osobie i dla niej interpretowanie kart, nieco inaczej wygląda praca dla samego siebie, korzystanie z kart na własny użytek. Gdy interpretuję karty dla samej siebie, rzadko werbalizuję to, co widzę. Zdecydowanie bardziej hasłowo odnoszę się do tego, co się pokazało… Przy czytelnych, jednoznacznych rozkładach mogę sobie powiedzieć „Aha, więc tu jest tamto wydarzenie, w tej karcie…”, „Aha, tutaj to pokazał się X, zwykle określa go ta karta”, „Aha, tutaj ja, zwykle ten układ kart pokazuje mój udział w problemie” itd… Nie muszę ubierać w słowa tego, co widzę, rzadko ujednoznaczniam symbole w opowieść.

Robienie rozkładu dla kogoś, z intencją udzielenia mu odpowiedzi na pytanie, to w moim odczuciu inna „para kaloszy”. Owszem, niewątpliwie czerpiemy z jednego źródła – znajomości znaczeń kart, lepszego lub gorszego poruszania się w ich spójnej interpretacji, umiejętności „wyczytania odpowiedzi” z tego, co się pokazało. Ale jednak osoba stawiająca karty musi w jakiś sposób przekazać to, co widzi, co jej się wydaje, że pokazało się w kartach.

Robiąc rozkłady dla rodziny i przyjaciół, miałam kilkakrotnie taką sytuację, w której dowiedziałam się, że wydarzenie, jakie pokazało się w kartach, zaistniało – ale nie zaistniało w taki sposób, w jaki je przekazałam. Z mojego punktu widzenia – pamiętając karty – wszystko się sprawdziło, było tak, jak się pokazało… Gdyby to był rozkład robiony przeze mnie dla mnie samej, właśnie tak bym go widziała, jako „zrealizowany”. Jednakże osoba, która jedynie usłyszała moją opowieść, mogła mieć odczucie, że wróżba jej się nie sprawdziła, lub nie sprawdziła w pełni.

Więc – jaki jest idealny tarocista? W idealnym świecie ;-) : taki, który potrafi tak przekazać historię, opowieść pokazaną w kartach, że „otwiera na zrozumienie” osobę, która o postawienie kart go prosi. Nie zamyka go w jednym określonym scenariuszu, ale z drugiej strony potrafi pokazać mu przyszłe wydarzenia. Bardzo trudna sztuka, myślę.

Skoro już jestem w okolicach „precyzji odpowiedzi” – jak taka precyzyjność powinna wyglądać u idealnego tarocisty? :) Nie ukrywam – bardzo podziwiam ludzi, którzy z kart potrafią odczytać bardzo spójną i konkretną wizję przeszłości/teraźniejszości/przyszłości, która ma odbicie w rzeczywistości. Wiadomo, w zasadzie o to właśnie chodzi: o odczytanie tego, co jest, było lub będzie.
Z drugiej jednak strony wychodzę z założenia, że tak jak nie ma ludzi nieomylnych, tak samo nie ma tarocistów nieomylnych. I chociaż szalenie podziwiam sztukę precyzyjnego, dokładnego wyczytywania informacji z kart, sama jestem zwolennikiem ostrożnego przekazywania komuś interpretacji. Ponad przekonanie o doskonałe rozumienie „mowy kart” stawiam odpowiedzialne „w moim odczuciu”, „tak bym to widział/widziała”, „bardzo prawdopodobne” itd.

Co jeszcze powinien posiadać mój idealny tarocista poza umiejętnością zinterpretowania kart w sposób wyważony, czytelny, ciekawy, zrozumiały ale i bogaty w informacje…? Moim zdaniem – powinien stać dwiema nogami na ziemi. Doskonałym, humorystycznym antywzorcem jest profesor Trelawney z cyklu powieści o Harrym Potterze – nomen omen nauczycielka wróżbiarstwa :)

Karty oferują ogromne możliwości poznawcze, aż tyle, ale i tylko tyle. Można w nich zobaczyć i opisać problem, ale nie oznacza to, że znajdzie się na niego skuteczne rozwiązanie. Lubię takie ujęcie tematu – nadmierna przesada w kadzidła, mgły, czary o północy i kontakty z duszami jest tą stroną ezoteryki, której nie wpuszczam do swojego domu i unikam znawców, którzy tak rozumieją swoje duchowe powołanie : ).

Cały temat zainspirowało przeczytane jakiś czas temu zdanie, że ideał tarocisty wyraża karta Kapłanki. Kapłanka reprezentuje dyskrecję, milczenie – to co zostało powiedziane między nami, pozostanie między nami, a także wgląd w wewnętrzny, duchowy świat, mądrość, płynącą z wnętrza, nie mającą nic wspólnego z samochwalstwem i kreowaniem siebie na mędrca, który ma prawo pouczać i ganić (czyli Kapłan). Kapłanka to także kontakt ze światem duchowym, światem niewidzialnym, więc ezoteryka pełną gębą.
A ja, mimo tego, że rozumiem te wszystkie aspekty przemawiające za Kapłanką, nie potrafię się zgodzić na takie „utożsamienie”. Kapłanka nie jest moim ideałem, do którego zmierzam, jako tarocistka : ) Kapłanka wie, ale nie powie – tym samym dla mnie jest poznaniem podświadomym, nocnym, ukrytym – które i tak w sobie noszę, ale nie umiem rozpoznać tej wiedzy. Dla mnie to „pierwotny język”, język snu, symboli, które projektuję sama na siebie, a których potem często nie potrafię jednoznacznie zinterpretować. Kapłanka czytająca karty to umistycznianie tajemnicy, to zaciemnienie prawdy, którą pragnę ujrzeć „światłem dziennym”, uświadomić sobie, zrozumieć – z pierwotnych, przedwerbalnych symboli poznać na nowo w moim teraźniejszym „ja”. Kapłanka czuje przeszłość, czuje przyszłość, jej tarot nie jest potrzebny, ponieważ ona cała jest wczuwaniem, widzeniem, byciem niefizycznym w niefizycznych przestrzeniach… tak widzę Kapłankę.
Nie wiem, czy umiałabym wskazać jedną kartę, którą bym widziała jako idealnego tarocistę – wybrałabym którąś z kart związanych albo z rozumem, wiedzą opartą na „poznawaniu czegoś”, zgłębianiu – więc na przykład Pustelnik, poszukiwacz, mądry doświadczeniem, pracą, patrzący wewnątrz, rozumiejący, ale inaczej niż Kapłanka… I inna karta, o wiele bardziej „dzienna”, więc Cesarzowa, która z mądrością podchodzi do tego, co robi, czyli kart, czyli klienta, czyli wiedzy, jaką może zdobyć za pomocą kart. To tylko takie moje przykłady, na pewno nie moje „typy” – tego wciąż chyba nie mam…

Na zakończenie, oto odpowiedź z kart na moje pytanie: Jaki jest ideał tarocisty? 3 Buław
Moja interpretacja jest taka: otwarty umysł, gotowy na podróż w nowe obszary; tarocista jest podróżnikiem, który ogląda, widzi, poznaje „nowe krainy”; korzystanie z kart tarota to podróż, ale nie powinna to być bezmyślna, przypadkowa podróż – to podróż według planu, zgodnie z pewnymi założeniami, nakierowana na pewien cel. Kolejna rzecz – 3 Buław kojarzy mi się również z szeroką perspektywą, widzeniem rzeczy w nowym świetle, trochę z oddali, panoramicznie, więc idealny tarocista to ktoś, kto nie tylko „podróżuje” za pomocą kart, ale także widzi więcej i dalej. Jego rolą jest opisanie światów (lub świata), które widzi. Przed tarocistą rozciąga się krajobraz, widziany z „lotu ptaka”. Same karty skojarzyły mi się tutaj z mapą i kompasem, z jednej strony prowadzą tarocistę, z drugiej strony określają, gdzie jest w tej chwili. Ucieszyłam się, że jednak nie pokazała się żadna „mistyczna” karta – ale wiadomo, odpowiedź jest na pewno subiektywna, komuś innemu może pokazać się zupełnie inna karta, o innym charakterze. Dla mnie rzeczywiście karty są „tratwą”, narzędziem, dzięki któremu mogę zobaczyć więcej : )

Drugie pytanie związane pośrednio z poruszonym tematem: Jaką ja jestem tarocistką? Kochankowie
Pytałam bardziej w aspekcie mojej pracy z kartami, nie tyle w relacjach ja – klient.
Widać, że lubię korzystać z kart :) Mam do tego bardzo pozytywny stosunek, lubię to robić, sprawia mi to przyjemność. Lubię w ogóle myśleć o kartach, interesuje mnie ten temat również w kontekście historycznym. Może też chodzi o to, że często sięgam po karty, ale nie upatruję w nich wyroczni względem swojego życia. Samego tarota, a może nawet Tarota (rozumianego jako pewien system, zbiór symboli) nie traktuję jako czegoś, co budzi mój lęk, niepokój, i chociaż również bardzo intryguje mnie kwestia „skąd te odpowiedzi” (i mam też swoje przemyślenia na ten temat), to ostatecznie nie mistycyzuje nadmiernie tego, co robię. Myślę, że – na dzień dzisiejszy przynajmniej – nie mam w sobie jakichś nadmiernie rozbuchanych ambicji związanych z korzystaniem z kart. Jako tarocistka zwykle analizuję swoje własne życie i moje problemy (ewentualnie bliscy), więc nie pokazały się różne problemy związane z pracą z innymi, obcymi ludźmi : )

wtorek, 14 maja 2013

O tym, co cenne w pracy z kartami tarota


Przede wszystkim wypracowanie indywidualnego stosunku ja – tarot. Problemy z przekłamanymi rozkładami, impasem interpretacyjnym miewa chyba niemal każdy. Niektórzy mają problemy z różnymi energiami, np. pojawia się niepokój, poczucie obecności, pojawią się koszmary lub przeciwnie – przyjemne, ale notoryczne sny związane z kartami itd... Mogą być też inne „znaki zapytania”. Jestem zdania, że dojrzałość i wewnętrzne przygotowanie do pracy z kartami polega na tym, że osoba, która chce to robić potrafi szukać rozwiązania w sobie. Przynajmniej – przede wszystkim w sobie. Nie chodzi o to, że złe czy błędne miałoby być proszenie innych o radę, pytanie pod kątem wskazówek lub podobnych doświadczeń. Jednak poleganie w całości na doświadczeniu innych może nigdy nie nakierować na prawdziwy problem, może przynieść złudzenie rozumienia sytuacji, która jednak pozostaje indywidualna… Tak przynajmniej ja czuję ten temat – tutaj nie ma uniwersalnych rozwiązań.
Ten indywidualny stosunek to również: „Robię tak, bo tak czuję”, w przeciwieństwie do „Bo ktoś mi tak powiedział”. To również sztuka czerpania z nauk innych, która nie staje się bezmyślnym powielaniem. W opracowaniach dotyczących tarota przewijają się nazwiska m. in. Waita, Crowleya, Banzhafa, a na polskim gruncie Suligi, Jóźwiaka, Chrzanowskiej – są też oczywiście inni. Z pewnością sięganie po różne opracowania, spotkania na kursach przynoszą bardzo dużo korzyści – powinny być nadal jednak przede wszystkim inspiracją do indywidualnych poszukiwań, „jak ja czytam karty? Co ja widzę w tarocie?”. Tak na przykład łączenie tradycji kabalistycznej z tarotem jakoś ciągle, po dzień dzisiejszy, do mnie nie przemawia, mimo że w ten sposób tarota odczytywali m.in. członkowie Zakonu Złotego Brzasku (o ile się nie mylę), w tym i Crowley, a na polskim gruncie to przyporządkowanie upowszechnił pan Suliga… Dla mnie, mimo znaczących nazwisk, omawiane utożsamienie jest wtórne, naniesione... inspirujące, ale i zniekształcające.

Ważnym elementem, korespondującym z pierwszym akapitem, jest poszerzanie wiedzy dotyczącej kart. Teoretyczne opisy znaczeń dywinacyjnych uzupełniane praktycznym doświadczeniem z określonych rozkładów, „robienie rozkładów” idące w parze ze zdobywaniem informacji na temat ewolucji samych kart, czyli poznanie podwalin, na których opiera się większość „szkół”, tradycji wróżebnych. Warto zgłębiać, porównywać, patrzeć, jak pracują i interpretują inni.

Krytyczna obserwacja własnych rozkładów, szukanie znaczeń, nieustanna gotowość do zweryfikowania swojego stanu wiedzy – np. karta Cesarza zamiast mężczyzny pokazująca firmę itd. Bardzo interesujące bywają nawet nieduże rozkłady (do trzech kart) związane z określoną sytuacją, która miała miejsce w przeszłości, której byliśmy świadkiem; rozkłady związane ze znanymi nam sprawami, wydarzeniami, sytuacjami – przyrównanie świadomego stanu wiedzy z symbolicznym językiem kart daje ciekawe rezultaty. No i oczywiście warto wspomnieć o takim klasyku jak zeszyt, w którym zapisujemy rozkłady oraz interpretacje, lub też „nasze” znaczenia przy konkretnych kartach…:) Chociaż prowadzenie takiego notatnika wymaga systematyczności i – jednak – czasu, nie tylko może być pomocny w zapamiętywaniu nowych znaczeń, ale może także pobudzać kreatywność interpretacji stawianych rozkładów czy pojedynczych kart. Poszukiwanie słów, którymi chce się opisać „niedookreślone skojarzenia”, prowadzi nieraz do bogatszych wniosków, bardziej wnikliwego przyglądania się detalom, sprzyja wychwyceniu większej ilości spostrzeżeń.

Przechodząc nareszcie do bezpośredniej pracy z kartami, czyli do robienia rozkładu: bardzo ważny jest wypoczęty umysł, spokój, koncentracja. Im bardziej zaangażowani emocjonalnie jesteśmy  w temat, o który pytamy, tym większe ryzyko, że karty i odczyt nie będą obiektywne. Nie musi tak być, ale jednak warto się z tym liczyć i umieć „odpuścić”, odłożyć karty do czasu, kiedy wewnętrzne samopoczucie będzie na takim poziomie, że nie będzie dodatkowym utrudnieniem.

czwartek, 9 maja 2013

Czego nie robię przed, po i podczas pracy z kartami



Kiedy przeglądam internetowe dyskusje na temat bhp pracy z tarotem, wyraźnie zaznacza się kilka „naczelnych zasad”, które w niedługiej przyszłości być może staną się kanonem i każdy, kto ośmieli się sięgnąć po karty tarota, będzie zobligowany do ich stosowania. O niemal wszystkich dowiedziałam się, kiedy już sama pracowałam „po swojemu” z kartami. Niektóre brzmiały nawet całkiem ciekawie, intrygująco.

Poniżej lista, czego nie robię:

Przede wszystkim nie oczyszczam kart. Nie pukam w blat, nie okadzam ich nad płomieniem, nie wykonuję żadnych innych rytuałów, które miałyby taki cel. Ogólnie z ideą, że karty mogą przejąć negatywną energię drugiej osoby, której się wróży, lub też być „zmęczone” ciężarem energetycznym dotychczasowych pytań, spotkałam się w internecie. Mimo tego, że jak najbardziej uznaję wzajemne energetyczne ingerencje, a nawet trudne emocje, jakie mogą „wisieć nad rozkładem”, prawdopodobnie do głowy nigdy by mi nie przyszło, aby upatrywać w kartach miejsca kumulacji tego typu „osadów”. Być może wszystko zależy od indywidualnego podejścia każdego tarocisty do swojej talii – ja swoje traktuje jednak przedmiotowo, nie upatruję w nich magicznych mocy większych niż w innych przedmiotach naokoło. Być może tarocista, który swoje talie traktuje „osobowo” – nadaje im pewną odrębną bytność, która wprowadza ryzyko „humorów w talii” oraz obiecuje „lepsze porozumienie”.
Ze swojej praktyki mogę jedynie zapewnić, że nieoczyszczane karty dają bardzo sensowne odpowiedzi.
W przypadku „braku porozumienia z talią” proponowałabym zastanowić się nad wewnętrznymi blokadami na pracę z określoną talią, charakterem stawianych pytań, „zanieczyszczeniami energetycznymi” (pozostając już przy tym nazewnictwie) między osobą wróżącą a proszącą o wróżbę, oraz tematem, który drąży.

Nie układam kart po skończonej sesji, nie układam ich także raz na tydzień, czy na miesiąc. Po skończonej pracy zdarza mi się kilkakrotnie je potasować i po prostu wkładam do pudełka. Przyznaję, że ułożenie kart bywa pomocne w ustaleniu, czy na pewno są wszystkie ;)

Nie mam strażnika talii. Również dosyć późno spotkałam się z ideą strażnika: z talii wybiera się jedną z trzech narzuconych „tradycją” kart – Głupca, Maga lub Kapłankę. Nie chciałabym obrazić odczuć osób, które takowych strażników posiadają... Do mnie jednak ta koncepcja zupełnie nie przemawia. Po pierwsze nie podoba mi się nazwa: strażnik, która zakłada określoną rolę tarocisty względem talii kart: kogoś od tego strażnika zależnego. Nie lubię tej nazwy, być może z tego względu, że w swojej pracy z własnym wnętrzem strażnicy zawsze oznaczali blokady i autoblokady. To określenie kojarzy mi się więc nie tylko z energią blokującą poznanie, do tego jeszcze w moim odczuciu to tak, jakbym zapraszała obce jestestwo duchowe do pracy. Zostawiając kontrowersje, jakie budzi sam tarot, energie poszczególnych kart traktowane są równorzędnie. Strażnika odbieram jako jakiegoś pośrednika między moją świadomością a „światem energii”. Po drugie dlaczego upowszechniła się koncepcja korzystania tylko z tych trzech kart jako strażnika?
Staram się nie oceniać pracy innych tarocistów, dlatego nie ma to dla mnie większego znaczenia, kto z tego korzysta, a kto nie. Z drugiej strony – jeżeli dopiero zaczynasz przygodę z tarotem, zadaj sobie kilka pytań: dlaczego tak? Dlaczego ta karta, a nie inna? Nie rób czegoś, bo inni „w temacie” tak robią. Tarot to zawsze praca indywidualna.

Nie rozkładam kart przy zapalonej świecy. Zazwyczaj rozkłady robię na biurku w otoczeniu komputera, komórki, głośników... nie zauważyłam wpływów elektromagnetycznych zakłócających robione rozkłady ;)

Nie czekam aż miną określone dni tygodnia, nie czekam ze specjalnymi rozkładami na specjalny czas, chyba, że naprawdę „coś mnie weźmie”, i świadomie chcę zanurzyć się w pewnej „magicznej atmosferze”, np. rozkład robiony w pełnię Księżyca. Jednak poza uromantycznieniem aury nie zauważam większej sprawdzalności czy pełniejszego odczytu z kart.

Nie potrzebuję daty urodzenia, imienia itd., aby zrobić komuś przyzwoity rozkład. Nie mam ochoty współuczestniczyć w tym micie. Data urodzenia jest bardzo przydatna ze względu na informacje numerologiczne, ale – przynajmniej u mnie – nie wpływa na „jakość połączenia energetycznego” z osobą, o którą chodzi. Umysł, nasze wnętrza, naprawdę nie podlegają ograniczeniom „świadomego kojarzenia”. Gdy koleżanka opowiada nam o przyjacielu jej sąsiada, to chociaż nie podaje jego daty urodzenia i imienia, my myśląc o tej osobie, podążając za tokiem opowieści, już nawiązujemy bardzo subtelny kontakt energetyczny z ową osobą – nawet nie wiedząc, jak ona wygląda.