wtorek, 14 maja 2013

O tym, co cenne w pracy z kartami tarota


Przede wszystkim wypracowanie indywidualnego stosunku ja – tarot. Problemy z przekłamanymi rozkładami, impasem interpretacyjnym miewa chyba niemal każdy. Niektórzy mają problemy z różnymi energiami, np. pojawia się niepokój, poczucie obecności, pojawią się koszmary lub przeciwnie – przyjemne, ale notoryczne sny związane z kartami itd... Mogą być też inne „znaki zapytania”. Jestem zdania, że dojrzałość i wewnętrzne przygotowanie do pracy z kartami polega na tym, że osoba, która chce to robić potrafi szukać rozwiązania w sobie. Przynajmniej – przede wszystkim w sobie. Nie chodzi o to, że złe czy błędne miałoby być proszenie innych o radę, pytanie pod kątem wskazówek lub podobnych doświadczeń. Jednak poleganie w całości na doświadczeniu innych może nigdy nie nakierować na prawdziwy problem, może przynieść złudzenie rozumienia sytuacji, która jednak pozostaje indywidualna… Tak przynajmniej ja czuję ten temat – tutaj nie ma uniwersalnych rozwiązań.
Ten indywidualny stosunek to również: „Robię tak, bo tak czuję”, w przeciwieństwie do „Bo ktoś mi tak powiedział”. To również sztuka czerpania z nauk innych, która nie staje się bezmyślnym powielaniem. W opracowaniach dotyczących tarota przewijają się nazwiska m. in. Waita, Crowleya, Banzhafa, a na polskim gruncie Suligi, Jóźwiaka, Chrzanowskiej – są też oczywiście inni. Z pewnością sięganie po różne opracowania, spotkania na kursach przynoszą bardzo dużo korzyści – powinny być nadal jednak przede wszystkim inspiracją do indywidualnych poszukiwań, „jak ja czytam karty? Co ja widzę w tarocie?”. Tak na przykład łączenie tradycji kabalistycznej z tarotem jakoś ciągle, po dzień dzisiejszy, do mnie nie przemawia, mimo że w ten sposób tarota odczytywali m.in. członkowie Zakonu Złotego Brzasku (o ile się nie mylę), w tym i Crowley, a na polskim gruncie to przyporządkowanie upowszechnił pan Suliga… Dla mnie, mimo znaczących nazwisk, omawiane utożsamienie jest wtórne, naniesione... inspirujące, ale i zniekształcające.

Ważnym elementem, korespondującym z pierwszym akapitem, jest poszerzanie wiedzy dotyczącej kart. Teoretyczne opisy znaczeń dywinacyjnych uzupełniane praktycznym doświadczeniem z określonych rozkładów, „robienie rozkładów” idące w parze ze zdobywaniem informacji na temat ewolucji samych kart, czyli poznanie podwalin, na których opiera się większość „szkół”, tradycji wróżebnych. Warto zgłębiać, porównywać, patrzeć, jak pracują i interpretują inni.

Krytyczna obserwacja własnych rozkładów, szukanie znaczeń, nieustanna gotowość do zweryfikowania swojego stanu wiedzy – np. karta Cesarza zamiast mężczyzny pokazująca firmę itd. Bardzo interesujące bywają nawet nieduże rozkłady (do trzech kart) związane z określoną sytuacją, która miała miejsce w przeszłości, której byliśmy świadkiem; rozkłady związane ze znanymi nam sprawami, wydarzeniami, sytuacjami – przyrównanie świadomego stanu wiedzy z symbolicznym językiem kart daje ciekawe rezultaty. No i oczywiście warto wspomnieć o takim klasyku jak zeszyt, w którym zapisujemy rozkłady oraz interpretacje, lub też „nasze” znaczenia przy konkretnych kartach…:) Chociaż prowadzenie takiego notatnika wymaga systematyczności i – jednak – czasu, nie tylko może być pomocny w zapamiętywaniu nowych znaczeń, ale może także pobudzać kreatywność interpretacji stawianych rozkładów czy pojedynczych kart. Poszukiwanie słów, którymi chce się opisać „niedookreślone skojarzenia”, prowadzi nieraz do bogatszych wniosków, bardziej wnikliwego przyglądania się detalom, sprzyja wychwyceniu większej ilości spostrzeżeń.

Przechodząc nareszcie do bezpośredniej pracy z kartami, czyli do robienia rozkładu: bardzo ważny jest wypoczęty umysł, spokój, koncentracja. Im bardziej zaangażowani emocjonalnie jesteśmy  w temat, o który pytamy, tym większe ryzyko, że karty i odczyt nie będą obiektywne. Nie musi tak być, ale jednak warto się z tym liczyć i umieć „odpuścić”, odłożyć karty do czasu, kiedy wewnętrzne samopoczucie będzie na takim poziomie, że nie będzie dodatkowym utrudnieniem.

czwartek, 9 maja 2013

Czego nie robię przed, po i podczas pracy z kartami



Kiedy przeglądam internetowe dyskusje na temat bhp pracy z tarotem, wyraźnie zaznacza się kilka „naczelnych zasad”, które w niedługiej przyszłości być może staną się kanonem i każdy, kto ośmieli się sięgnąć po karty tarota, będzie zobligowany do ich stosowania. O niemal wszystkich dowiedziałam się, kiedy już sama pracowałam „po swojemu” z kartami. Niektóre brzmiały nawet całkiem ciekawie, intrygująco.

Poniżej lista, czego nie robię:

Przede wszystkim nie oczyszczam kart. Nie pukam w blat, nie okadzam ich nad płomieniem, nie wykonuję żadnych innych rytuałów, które miałyby taki cel. Ogólnie z ideą, że karty mogą przejąć negatywną energię drugiej osoby, której się wróży, lub też być „zmęczone” ciężarem energetycznym dotychczasowych pytań, spotkałam się w internecie. Mimo tego, że jak najbardziej uznaję wzajemne energetyczne ingerencje, a nawet trudne emocje, jakie mogą „wisieć nad rozkładem”, prawdopodobnie do głowy nigdy by mi nie przyszło, aby upatrywać w kartach miejsca kumulacji tego typu „osadów”. Być może wszystko zależy od indywidualnego podejścia każdego tarocisty do swojej talii – ja swoje traktuje jednak przedmiotowo, nie upatruję w nich magicznych mocy większych niż w innych przedmiotach naokoło. Być może tarocista, który swoje talie traktuje „osobowo” – nadaje im pewną odrębną bytność, która wprowadza ryzyko „humorów w talii” oraz obiecuje „lepsze porozumienie”.
Ze swojej praktyki mogę jedynie zapewnić, że nieoczyszczane karty dają bardzo sensowne odpowiedzi.
W przypadku „braku porozumienia z talią” proponowałabym zastanowić się nad wewnętrznymi blokadami na pracę z określoną talią, charakterem stawianych pytań, „zanieczyszczeniami energetycznymi” (pozostając już przy tym nazewnictwie) między osobą wróżącą a proszącą o wróżbę, oraz tematem, który drąży.

Nie układam kart po skończonej sesji, nie układam ich także raz na tydzień, czy na miesiąc. Po skończonej pracy zdarza mi się kilkakrotnie je potasować i po prostu wkładam do pudełka. Przyznaję, że ułożenie kart bywa pomocne w ustaleniu, czy na pewno są wszystkie ;)

Nie mam strażnika talii. Również dosyć późno spotkałam się z ideą strażnika: z talii wybiera się jedną z trzech narzuconych „tradycją” kart – Głupca, Maga lub Kapłankę. Nie chciałabym obrazić odczuć osób, które takowych strażników posiadają... Do mnie jednak ta koncepcja zupełnie nie przemawia. Po pierwsze nie podoba mi się nazwa: strażnik, która zakłada określoną rolę tarocisty względem talii kart: kogoś od tego strażnika zależnego. Nie lubię tej nazwy, być może z tego względu, że w swojej pracy z własnym wnętrzem strażnicy zawsze oznaczali blokady i autoblokady. To określenie kojarzy mi się więc nie tylko z energią blokującą poznanie, do tego jeszcze w moim odczuciu to tak, jakbym zapraszała obce jestestwo duchowe do pracy. Zostawiając kontrowersje, jakie budzi sam tarot, energie poszczególnych kart traktowane są równorzędnie. Strażnika odbieram jako jakiegoś pośrednika między moją świadomością a „światem energii”. Po drugie dlaczego upowszechniła się koncepcja korzystania tylko z tych trzech kart jako strażnika?
Staram się nie oceniać pracy innych tarocistów, dlatego nie ma to dla mnie większego znaczenia, kto z tego korzysta, a kto nie. Z drugiej strony – jeżeli dopiero zaczynasz przygodę z tarotem, zadaj sobie kilka pytań: dlaczego tak? Dlaczego ta karta, a nie inna? Nie rób czegoś, bo inni „w temacie” tak robią. Tarot to zawsze praca indywidualna.

Nie rozkładam kart przy zapalonej świecy. Zazwyczaj rozkłady robię na biurku w otoczeniu komputera, komórki, głośników... nie zauważyłam wpływów elektromagnetycznych zakłócających robione rozkłady ;)

Nie czekam aż miną określone dni tygodnia, nie czekam ze specjalnymi rozkładami na specjalny czas, chyba, że naprawdę „coś mnie weźmie”, i świadomie chcę zanurzyć się w pewnej „magicznej atmosferze”, np. rozkład robiony w pełnię Księżyca. Jednak poza uromantycznieniem aury nie zauważam większej sprawdzalności czy pełniejszego odczytu z kart.

Nie potrzebuję daty urodzenia, imienia itd., aby zrobić komuś przyzwoity rozkład. Nie mam ochoty współuczestniczyć w tym micie. Data urodzenia jest bardzo przydatna ze względu na informacje numerologiczne, ale – przynajmniej u mnie – nie wpływa na „jakość połączenia energetycznego” z osobą, o którą chodzi. Umysł, nasze wnętrza, naprawdę nie podlegają ograniczeniom „świadomego kojarzenia”. Gdy koleżanka opowiada nam o przyjacielu jej sąsiada, to chociaż nie podaje jego daty urodzenia i imienia, my myśląc o tej osobie, podążając za tokiem opowieści, już nawiązujemy bardzo subtelny kontakt energetyczny z ową osobą – nawet nie wiedząc, jak ona wygląda.